Nie tylko lesbijka ma w polskiej szkole pod górkę.
Od zawsze chciałam uczyć. Studiując na UW dawałam korepetycje z języków, po studiach też uczyłam, mimo że skończyłam nauki społeczne, a nie pedagogikę. Młodych ludzi po prostu uwielbiam i, co ważniejsze, rozumiem. Kiedy więc pojawiła się możliwość pracy w gimnazjum, nie zastanawiałam się ani chwili. Gimnazjum małe, kameralne, prywatne, w podwarszawskiej miejscowości.
Początki trudne - nie odnajduję się w pokoju nauczycielskim. Czas mija tam przy herbacie i plotkach o garsonkach weselnych, panie syczą komentując status materialny rodziców uczniów.
Dzieciaki są raczej pogubione niż rozbestwione. Słyszę, żebym sobie odpuściła, bo to pacany, niczego ich nie nauczę. Nie słucham, biorę się do pracy.
Po pół roku jestem jedną z najbardziej lubianych nauczycielek. Organizuję fakultet z religioznawstwa (mam ukończone studia podyplomowe w tym kierunku). Jakoś udaje mi się obejść temat mojego wyznania, dla wszystkich jest oczywiste, że jestem katoliczką.
Program zajęć piszę neutralnie - prowadzę uczniów przez historię religii, od Babilonii poczynając. Na zajęcia chodzi 12 na 15 uczniów. Rodzice zachwyceni, dzieci przejęte, piszą elaboraty na zaliczenie. Pani od religii przestaje się do mnie odzywać jakoś w połowie roku.
Słyszę, że sprowadzam dzieci na złą drogę . Ktoś słyszał, że jestem niewierząca, nie mam ślubu kościelnego a moje dzieci nie są ochrzczone... Odmawiam towarzyszenia dzieciom w pójściu na mszę, mówię, że po prostu nie mogę, nie chodzę do kościoła.
Konsternacja, przewracanie oczami, westchnięcia. Od początku zapraszam panią dyrektor na moje zajęcia - nie wykazuje zainteresowania. Teraz w cudowny sposób znajduje czas, wchodzi na lekcję, obserwuje, notuje.
Pani od religii nadal nie odpowiada na moje "Dzień dobry", które z uporem maniaka powtarzam każdego dnia. Ta sama pani mówi dzieciom z IV klasy podstawówki, że bogaci ludzie idą do piekła i że homoseksualizm jest grzechem śmiertelnym. Nic nie mówię, mimo że mnie skręca.
Szczytem szczytów jest jednak msza z okazji poświęcenia nowej sali gimnastycznej. Muszę na nią iść, klasa jest na tej godzinie pod moją opieką. Nie uczestniczę w rytuale, nie klękam, nie robię znaku krzyża.
Część z moich uczniów (II klasa gimnazjum)też nie. Tłumaczę im potem, ze tak nie wolno, że to musi wynikać z wnętrza człowieka, że ja doszłam do tego po długiej refleksji. Ale kto miał zobaczyć ten zobaczył.
Zaczynają się szykany: źle wypełniony dziennik, nie taki program uroczystości szkolnej... Atmosfera jest nerwowa. Wtedy dowiaduję się, że jestem w ciąży. Stres coraz bardziej daje mi się we znaki, jestem na lekach podtrzymujących, kiedy zostaję wezwana na dywanik. Znów krzyk, znów coś źle zrobiłam. Nie słyszę już nic, wychodzę, zabieram rzeczy.
Nie widzę drogi przed sobą, zalewam się łzami. Następnego dnia składam wymówienie. Opuszczam moich uczniów w trudnym dla nich momencie. Będą do mnie pisać, dzwonić, pytać czemu odeszłam. Powiem, ze z powodu ciąży. Nigdy już nie wrócę do tej szkoły.
Jestem przekonana, że zostałam zmuszona do odejścia. Nie tylko z powodu bycia niewierzącą, także dlatego, że uczyłam na moich lekcjach otwartości i tolerancji (dla inności w ogóle), dlatego, że uczniowie przychodzili do mnie ze swoimi prywatnymi problemami zamiast chodzić z tym do wychowawczyni a jednocześnie dyrektor.
Ci wspaniali młodzi ludzie są dziś moimi znajomymi, widzę ich na Facebooku, czasem się spotykamy. Ale po tamtym doświadczeniu nie mogę wciąż wrócić do pracy w szkole na stałe. Bo jeśli wrócę, wiem, że będę musiała ukrywać swoje poglądy, bo dziś wciąż, jak za komuny, można za nie wylecieć. A ja nie chcę uczyć dzieci hipokryzji i życia w kłamstwie. Wpisałam się na listę niewierzących na portalu racjonalista.pl. Każdy może to zobaczyć. Mój ewentualny przyszły szef również. I dobrze. Tak trzeba.
Nazywam się Agnieszka Woroniecka-Baloge. Mam 34 lata i jestem mamą dwójki nieochrzczonych dzieci. Jestem nauczycielką i jestem niewierząca.
Źródło: Gazeta Wyborcza
|