Reformowanie reformy
W tym roku stuknie już 20 lat, jak zacząłem nauczać. Czas najwyższy, abym samozwańczo mianował się Gombrowiczowskim zbelfrzonym belfrem i jął zgryźliwie narzekać – a jest na co. Prezentowane poniżej zdanie jest wyłącznie moim zdaniem prywatnym, aczkolwiek wiem, iż podziela je sporo osób. Oprócz mojego małego jubileuszu, jubileusz obchodzi także reforma oświaty. To już będzie ponad dekada! Rzeczoną reformę wprowadzono pod hasłem: TĄ DROGĄ DO EUROPEJSKIEJ EDUKACJI! INNEJ DROGI NIE MA! Swoją drogą podziwu godny determinizm. Z całą tą naszą kompletną nieumiejętnością prowadzenia poważnej debaty zdecydowano o wprowadzeniu reformy. Tym, którzy ośmielili się mieć jakiekolwiek wątpliwości, przylepiono etykietę : ciemnogród, wróg postępu, wstecznik.
Błędy to nie my
To zabiło jakąkolwiek dyskusję, nim się ona na dobre zaczęła. Tym samym zdecydowano o czymś, co ma określić wykształcenie pokoleń, nie tylko bez debaty, także bez odpowiedniego pilotażu, na podstawie niesprawdzonych przesłanek. O nauczycielach nawet nie wspomnę. Ich nikt nigdy nie pyta o zdanie.
Nagle po upływie dekady od wprowadzenia reformy okazało się, że system jest niewydolny. Że nie chce działać tak pięknie, jak zakładano. Oczywiście nikt z twórców reformy nie zająknie się o błędach. Błędy mogą popełniać wyłącznie nauczyciele.
Moim zdaniem to co się teraz dzieje, to nic innego jak rozpaczliwa próba ratowania twarzy przez twórców reformy. Rozpaczliwa i pospieszna. Przez co, za parę lat, znowu będziemy reformować reformę. I tak da capo. Otóż nowe założenie jest następujące: ciąg nauczania, tak zwanego akademickiego, ma trwać od pierwszej klasy gimnazjalnej do pierwszej klasy szkoły licealnej. Program nauczania rozbity jest między dwa rodzaje szkół, w których są różne wymagania, różne metody, różne standardy.
Tego nigdzie nie ma. U nas będzie. My Polacy światu pokażemy!
To byłaby nawet świetna reforma, ale na rok... 1938. Z pewną wszakże odmianą. W tymże to roku obowiązywania reformy jędrzejowiczowskiej, gimnazjum trwało 4 lata, liceum 2. Gimnazjum kończyło się „małą maturą”, liceum maturalnym egzaminem dojrzałości. Obie szkoły występowały zawsze we wspólnych zespołach licealno-gimnazjalnych. Jedna przestrzeń nauczania, ci sami nauczyciele, te same wymagania, wystarczający czas na rozpoznanie przez wychowawcę problemów swoich podopiecznych. Wszystko logiczne, spójne, koherentne. Wielkim, choć niedocenianym, reformatorem był Janusz Jędrzejewicz. W porównaniu z dzisiejszymi. U nas coś trwa za krótko; albo gimnazjum, albo liceum. I mamy nagły przeskok z jednej szkoły do drugiej – żeby dokończyć ten sam program. Absurd. Ale przecież nie można się do absurdu przyznać. Po upływie kolejnej dekady na pewno to zmienimy.
Rzekome konsultacje
Przez ostatnie dwa lata do matury licealiści będą się specjalizować. W przypadku takiej na przykład historii jest to żądanie, które ośmielę się nazwać szalonym. Całą historię trzeba przerobić raz jeszcze w ciągu dwóch lat.
A ci, którzy nie będą zdawać historii na maturze? MEN twierdzi, że pełną wiedzę na temat historii starożytnej, na przykład demokracji ateńskiej, uczeń posiądzie w gimnazjum jako dwunastoletnie dziecko. Otóż nie posiądzie. Na tym stopniu rozwoju nie jest jeszcze w stanie myśleć abstrakcyjnie. Po to istnieje szkoła, aby dopiero kształtować w uczniach takie myślenie. Widać, że wśród wybitnych specjalistów akademickich (pozostając w stosunku do nich z całym należnym im szacunkiem) pracujących w zespołach przygotowujących reformę reformy przydałby się jeden psycholog dziecięcy.
To prawda, w 2 i 3 klasie licealnej uczniowie specjalizujący się w wiedzy ścisłej będą mieli bloki wiedzy humanistycznej, w tym bloki tematów historycznych. Wygladają frapująco: namiastka gender studies, opozycja w PRL, historia wojen, itp. Tyle że jeśli ktoś zdecyduje się na historię wojen, to już w niej pozostanie. Czy rzeczywiście to jest odpowiedź na nasze specyficznie polskie problemy z historią, na które tak utyskujemy? Niestety nawet nie pomyślano o tym, aby poddać to jakiejkolwiek debacie. Przy okazji – nowa podstawa programowa kasuje systemy ścieżek międzyprzedmiotowych, do niedawna reklamowanych jako najnowsza postępowa nowość. A były pośród nich w ciężkim trudzie wypracowane ścieżki regionalne – teraz symbol dydaktycznego trudu Syzyfa.
I te rzekome konsultacje! Na spotkaniu sekcji dydaktycznej Polskiego Towarzystwa Historycznego pani profesor Choińska-Mika (chwała jej za to, że przybyła i stawiła czoła), szefowa zespołu do spraw reformy programowej przedmiotów polityczno-społecznych, przyznała w zeszłym roku, że zespół pracuje pod presją czasu. Od września 2009 roku reforma przecież wchodzi już do gimnazjów! W Finlandii, kraju, który od lat zajmuje pierwsze miejsce w egzaminach PISA, dyskusja nad reformą i wprowadzanie zmian trwało 19 lat. U nas każda zmiana jest przeprowadzana w atmosferze na poły konspiracyjnego zamachu stanu. A potem trzeba kleić niedociągnięcia.
W tej sytuacji tak zwane konsultacje ograniczały się do spotkań, na których obwieszczano, że wreszcie znaleziono cudowną receptę na bolączki edukacyjne. O wysyłaniu uwag mejlem nie wspomnę. Ciekaw tylko jestem, czy ktoś je czytał? Wiem, jestem nauczycielem z przypadku, ale ja tak nie chcę, nie mogę, nie potrafię. Mam tego dość! Nie wierzę w wartość kilkutygodniowych konsultacji, które odbyły się w zeszłym roku. Nie dam sobie zamydlić oczu możliwością wysłania swojej opinii mejlem. Mam dosyć narzucania mi kolejnych niesprawdzalnych, rzekomo cudownych recept, przez w większości anonimowe konwentykle złożone z tych, którzy wiedzą lepiej.
Tu chodzi o cały system, który jest chory: od przedszkoli do szkół wyższych, od praw ucznia do prawa edukacyjnego, od jasno określonych zadań samorządu do roli państwa w systemie edukacji. To ma nas określać na kilkadziesiąt, a może i więcej lat. To nie są sprawy na wakacyjne pogaduchy.
Ślepa ścieżka specjalizacji
Dlaczego obywatele nie mają się na przykład dowiedzieć, że po reformie reformy liceum przestanie być ogólnokształcące? Ono już nikogo ogólnie nie wykształci. Porozmawiajmy o wadach i zaletach wczesnej specjalizacji. Czy piętnasto-, a później, po przesunięciu o rok momentu rozpoczęcia edukacji, czternastolatek jest w stanie rozeznać się dokładnie w swoich wyborach życiowych? Moim zdaniem – nie.
Jaka jest idea wykształcenia ogólnego? Oto człowiek po ukończeniu klasy matematyczno-fizycznej dostaje się na politechnikę, z jakichś względów musi z niej zrezygnować, powodowany koniecznością życiową uzyskuje zawód technika elektryka niskich napięć, następnie powodowany ciekawością zdaje na historię i zostaje nauczycielem, a nawet redaktorem branżowego czasopisma dla nauczycieli. W wojsku natomiast szkolą go na artylerzystę. Opowiadam swoją własną historię. Ale też wielu innych. Człowiek taki elastycznie reaguje na zmiany na rynku pracy, łatwiej mu się przestawić, przystosować. Na tym polega do tej pory sukces polskich przemian. Rozumiał to jeszcze niedawno premier Tusk. A jednak zgodził się ostatecznie na „specjalizację”.
Jaka jest idea takiej wczesnej specjalizacji? Po niej człowiek szybciej kończy edukację, szybciej zdobywa zawód, szybciej reaguje na bodźce zewnętrzne, ale czyni to wszystko jedynie w wąsko zakreślonych ramach. To dobre, kiedy jest koniunktura, ale ona nie trwa wiecznie.
Taki człowiek nie reaguje na zmiany pracy elastycznie. Przeciwnie. W czasie dekoniunktury specjalizacja to balast. Dostrzegają to już dziś Amerykanie, wszczynając dyskusję nad wartością swojego systemu edukacyjnego. My fundujemy sobie system amerykański sprzed kilkudziesięciu lat i krzyczymy, że to najnowocześniejsze trendy. Nie martwmy się zresztą Amerykanami. Oni pchną kilkadziesiąt miliardów dolarów w programy dostosowawcze. Martwmy się sobą. Czy stać nas na to? Co z młodymi ludźmi, którzy po kilku latach stwierdzą, że to co wybrali, to jednak nie to? Zostawiamy ich samym sobie, czy tworzymy instytucje wspomagające? A jeśli tak, to ile to będzie kosztowało? Jeśli nie, to ile będą kosztowały zasiłki dla potencjalnych bezrobotnych?
To już jest problem w skali państwa. To pole do poważnej debaty. Lista szkolnych lektur jest tylko logiczną pochodną wielkiej całości. Inną jeszcze sprawą jest problem społeczeństwa obywatelskiego. Narzekamy, że go nie ma. Jaka więc powinna być rola szkoły w tym zakresie? Czy w ogóle szkoła ma tu do odegrania jakąś rolę? Przecież proponowany system zajęć fakultatywnych w 2 i 3 klasie liceum rozbija system klasowy i sprowadza dotychczasowe formy szkolnego wychowania do zera. Co w zamian? Nic.
Reforma edukacji to de facto poważna reforma państwa. To nie wyścig na sto metrów, który trzeba ukończyć jak najszybciej. To coś, co określi naszą przyszłość i to być może na bez mała wiek. Więc wszyscy powinniśmy brać udział w debacie na ten temat. Prawdziwej debacie, a nie jej namiastce. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – pisał Piotr Skarga. Komentarza nie będzie. Każdy z nas powinien mieć swój własny.
Ireneusz Wywiał, zastępca redaktora naczelnego „Wiadomości Historycznych”, nauczyciel licealny i gimnazjalny
|